Mówi się, że człowiek ocenia drugiego człowieka już podczas pierwszych sekund ich spotkania, a potem to pierwsze wrażenie bardzo trudno zmienić. Jeżeli intuicja podpowiada nam, że nie złapiemy dobrego kontaktu z daną osobą, to najczęściej nie mamy ochoty, żeby się przełamywać i próbować. Najczęściej nasze pierwsze odczucia są dobre, aczkolwiek nie zawsze. I co wtedy?
Dlaczego o tym piszę? Czemu w ten sposób zaczynam post? Otóż nie wiem, czy Wy uważacie podobnie, ale ja myślę, że relacja człowiek-książka jest pod kilkoma względami jak relacja człowiek-człowiek. Bo przecież zazwyczaj nie jest tak, że czytelnik wchodzi do księgarni i kupuje lekturę, nawet nie patrząc na jej opis, okładkę, gatunek, autora, wydawnictwo itp. Tak jak między ludźmi, między książkoholikiem a danym dziełem musi pojawić się CHEMIA.
Przecież czasami zdarza się, że gdy tylko weźmiemy daną książkę do ręki, niemal nas od niej odrzuca i nie potrafimy racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Opis może wydawać się nam w porządku, okładka też, a jednak… coś nie zaskoczyło. I tyle – zupełnie jak między ludźmi.
Na to, czy zechcemy kupić tę jedną, konkretną książkę wpływa masa czynników. Może opowiem o tych, które skłaniają mnie do głębszego zainteresowania danym tytułem.
Po pierwsze, gatunek.
Jak już zapewne zdążyliście zauważyć, raczej unikam fantastyki, kryminałów, horrorów, thrillerów, science-fiction… Preferuję lektury realne, najlepiej takie, których fabuła toczy się w znanych mi miejscach (krajach, miastach), poruszające tematykę bliską mnie i czytelnikom mojego bloga. Jeżeli się na jakiś temat wypowiadam, chcę to robić rzetelnie i mieć o tym pojęcie.
Po drugie, okładka.
No oczywiście, że tak. Na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy podczas wyboru książki w ogóle, ale to w ogóle nie zwracają uwagi na okładkę. Na grafikach z reguły ciąży spora presja, żeby wszystko zaprojektować tak, aby oddawało klimat lektury, a jednocześnie nie wyglądało kiczowato albo nie było oklepane.
Po trzecie, fragmenty.
Gdy noszę się z zamiarem zakupienia jakiejś książki, kartkuję ją i zatrzymuję się na jakimś losowym fragmencie. Jeżeli mi przypasuje, zaciekawi, a styl autora do mnie przemówi – to będzie oznaczało, że między mną a książką pojawia się chemia. I to jest już konkretny powód, aby wydać te trzydzieści czy czterdzieści złotych 😉 .
Po czwarte, opis.
Wydaje mi się, że to jeden z najważniejszych czynników. Bądź co bądź, jest on niezbędny do zaistnienia chemii między czytelnikiem a lekturą.
Tak to z grubsza wygląda u mnie. Oczywiście czasem kupuję jakąś powieść bez czytania opisu (to wprawdzie rzadkie przypadki, ale się zdarzają – na przykład wtedy, gdy swoją premierę ma nowa książka mojej ulubionej autorki).
Sprawa „przedczytelnictwa”, jak to nazwałam, jest naturalnie bardzo złożona. U każdego sprawy mają się trochę inaczej, inne czynniki odgrywają dużą rolę.
Jak to wygląda u Was? Przywiązujecie dużą wagę do chemii między Wami a książką?
Ja mam swoją zdradliwą strategię: szybkie czytanie: początek, trochę środka i koniec. Jak wszystko ma swój klimat i działa na moją wyobraźnię , to kierunek jest tylko jeden: do kasy!!!! Dlatego pewnie mój dom tonie w książkach:))
To dobra metoda, stosuję podobną w sklepach 🙂 I zazwyczaj potem w domu nie jestem zawiedziona 🙂 Ale cóż, potem niestety dom tonie w książkach… Udręki książkoholika. Pozdrawiam cieplutko! <3