Tak na początek, jak Pani zaczęła swoją przygodę z pisarstwem?
Dość późno, po przeprowadzce do Wrocławia. Miałam około 20/21 lat. Zaczęło się od pisania opowiadań dla dorosłych, od przelewania własnych myśli i refleksji na papier. Odręcznie, mąż przepisywał mi je w pracy na maszynie do pisania. Wysłałam jedno z nich na konkurs literacki. Otrzymało wyróżnienie, potem kolejne, a później przyszły następne nagrody i wyróżnienia. To dało mi motywację. Pisałam coraz więcej opowiadań. Ukazywały się w gazetach na całym świecie od Polski poczynając, poprzez Białoruś, Austrię, Stany Zjednoczone po daleką Australię. W Stanach Zjednoczonych nawiązałam współpracę z gazetą polonijną wydawaną w Nowym Jorku. Pisałam dla nich regularnie opowiadania i to były moje pierwsze zarobione na pisaniu pieniądze. Gdy postanowiłam wydać swoją pierwszą książkę, rodzina (wyłączając męża i dzieci) znajomi, a nawet przyjaciele stukali się w czoło. „Chcesz wydać książkę? Bez pieniędzy? Bez znanego nazwiska? Bez znajomości? Po co ci to? Masz pracę. Masz stałą pensję. Dorabiasz sobie tym swoim pisaniem.” To nie były łatwe czasy dla pisarzy. Mało wydawnictw. No i wydawało się głównie klasykę lub bardzo znane nazwiska. Mąż nic nie mówił, nie zniechęcał mnie ale czułam, że nie wierzy, że może mi się udać. Takie rzeczy się czuje. I zapytałam wówczas syna Dominika i córkę Martynikę: „Czy uda mi się wydać, swoją własną książkę?” Oboje, stwierdzili, że tak. Córeczka, wówczas mała, rzekła: „Mamusiu uda ci się. Zostaniesz pisarką”. I bardzo się cieszyła, że będzie miała mamę pisarkę. Trzeba więc w takich sytuacjach, zaufać dzieciom, bo dzieci wierzą w marzenia. Bo dzieci wierzą, że marzenia się spełniają. Teraz także mam ogromne wsparcie, w tym od męża. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Odciąża mnie w niektórych obowiązkach. Ba! Nawet podsuwa pomysły. Jest naprawdę troskliwy i kochany.
Którą książkę napisała Pani jako pierwszą?
„Opowiastki Familijne” to także była seria. Wracam do tych książek napisanych dla dzieci z ogromnym sentymentem. Tworzenie dla nich to bardzo ważna, trudna i odpowiedzialna rzecz. Dużo bardziej odpowiedzialna, niż pisanie dla dorosłych.
Skąd wziął się pomysł na napisanie „Pamiętnika Nastolatki”?
Pomysłodawcą był mój wydawca, a ja po prostu z entuzjazmem zaakceptowałam jego wizje. Jestem empatyczną osobą i wierzyłam, że dam sobie radę.
Czy wzoruje Pani na kimś konkretnym postaci Natalii, Zuzy i Julki? A Maksyma i Jacoba?
Wzoruję się na konkretnych osobach, które znam dobrze, realnie. Pasjonuje mnie ukazywanie prawdziwych historii. W rolę postaci drugoplanowych wcielają się często moje czytelniczki 🙂
Kiedy napisała Pani pierwszą część „Pamiętnika Nastolatki”? I kiedy Pani ją wydała?
Napisałam ją w 2009 roku i w tym samym została wydana.
Ile części „Pamiętnika Nastolatki” pod tytułem „Julia” planuje Pani wydać?
Obecnie kończę część piątą, Julii. W planie jest jeszcze część 6. Natomiast to nie koniec serii. Pragnę na pierwszym planie osadzić znaną już czytelniczkom bohaterkę. Jest zupełnie inna od Natalii, czy Julii. Pochodzi z diametralnie różnej rodziny. Tato pije, często przez to traci pracę. Mama dorabia sprzątaniem. Jest to rodzina biedna i wielodzietna. Domyślasz się, Natalia, o kogo chodzi? 🙂
Skąd Pani czerpie inspiracje do pisania książek?
Z życia, wyobraźni, własnych refleksji 🙂
Ile czasu średnio zajmuje Pani napisanie jednej powieści?
Współpracuję na stałe z wydawnictwem „Rafael” i kocham to wydawnictwo i swojego wydawcę. To taki mój „rafaelowski ojciec”. Dał mi szansę, prowadził za rękę na początku drogi pisarskiej, podpowiadał, pomagał, kreatywnie krytykował. W każdym wydawnictwie jest tak zwany plan wydawniczy i teraz, jeśli książka ma się ukazać na wiosnę, ja powinnam ją oddać do wydawnictwa, do końca grudnia, gdy na jesieni, do końca kwietnia. Pilnuję wszystkich terminów z szacunku do wydawcy i czytelniczek, które na te książki czekają, co oznacza, że na napisanie jednej mam 4 miesiące.
Czy często Pani wyjeżdża na spotkania autorskie?
Tak, oczywiście, że wyjeżdżam. Ilość spotkań autorskich zależy od zaproszeń. Zapraszają szkoły, biblioteki, Domy Kultury, czy też Dyskusyjne Kluby Książki. Wszystko więc w rękach kreatywności pracujących tam osób, a niektóre z nich są niezwykłe, są pasjonatami swojej pracy, rozwijają się, są na bieżąco z literaturą młodzieżową. Mój wielki szacunek dla Nich.
Czy planuje Pani spotkanie autorskie w Warszawie? Jeżeli tak, to kiedy?
Nie planuję, aczkolwiek miałam, dzięki wielkiemu zaangażowaniu Kamili Bujańczyk. Spisała się fenomenalnie. Kosztowało ją to bardzo wiele pracy, ale dopięła swego. Pomijając to spotkanie autorskie, które wówczas Kamila zorganizowała, byłam wiele razy w Warszawie, choćby w „Dzień Dobry TVN” , „Pytanie na śniadanie” w telewizji „Puls.” Spotkałam się wówczas z dziewczynami w hotelu 🙂 Tak, jak wspomniałam odpowiadając na poprzednie pytanie, nie ode mnie zależą spotkania autorskie, ale od osób, które mnie na nie zapraszają.
Czy w szkole Pani ulubionym przedmiotem był język polski?
Tak, ale tylko w szkole podstawowej. Nie zapominajmy jednak o tym, że wówczas nie było gimnazjów, a więc w Szkole Podstawowej numer 9 w Zduńskiej Woli (8 klas, czyli po współczesnemu 6 klas SP+2 Gimnazjum). W Liceum Ogólnokształcącym był to przedmiot przeze mnie bardzo nielubiany. I tu dochodzimy do meritum, czyli „jak wiele zależy od nauczyciela danego przedmiotu”.
Czy w szkole spotkała Pani takiego nauczyciela, który pomógł Pani rozwinąć w sobie talent do pisania? A może to rodzice Pani w tym pomogli?
Z przykrością stwierdzam, że nie, z całym szacunkiem do nauczycieli; jednych cudownych, ogarniętych pasją, innych wręcz przeciwnie. Pozwalam sobie na tak odważne subiektywne oceny, bo raz, że jestem szczera, dwa, że pochodzę z rodziny nauczycielskiej. Moja mama była nauczycielką języka polskiego, ale też wspaniałą erudytką, bardzo logicznie myślącą osobą, inteligentną, pięknie władającą językiem polskim. Od drugiego roku życia byłam jednak wychowywana przez tatę i babcię. Ojciec nauczał matematyki w liceum (mnie nie potrafił nauczyć – hahahaha) Miał tytuł magistra i w tym kierunku się także doktoryzował. Być może zdecydowały geny? Po mamie?
Jak doszła Pani do tak wielkiej popularności? Czy to się stało od razu, czy osiągała to Pani małymi krokami?
Już „Opowiastki Familijne” były ogromnym sukcesem, z czego tak naprawdę nie zdawałam sobie do końca sprawy. Weszły do kanonu lektur „nieobowiązkowych”? Tak to się teraz nazywa? Były przerabiane na lekcjach w klasach 1-4. Zostały wydane jako audiobooki. Napisałam do nich konspekt, do pracy z uczniami, dla nauczycieli. Były czytane i odtwarzane w przedszkolach, w grupach starszych. Do dziś na spotkaniach autorskich, czy Targach Książki podchodzą do mnie osoby, które wspominają „Opowiastki Familijne” z rozrzewnieniem. Głównie są to Panie nauczycielki, bibliotekarki, mamy, tatusiowie. Aż łza się w oku kręci.
Czy na co dzień spotyka się Pani ze swoimi fankami?
Na co dzień to za dużo powiedziane, bo „na co dzień” to nawet z przyjaciółmi się nie spotykam, ale zawsze, gdy mam czas, a któraś z dziewczyn jest we Wrocławiu i prosi o takie spotkanie, a ja mogę w nim wziąć udział, to nie odmawiam. Czytelniczki to potwierdzą. Spotykamy się prywatnie, w hotelu, gdy jestem poza granicami miasta, albo też w moim ukochanym mieście. Takie spotkanie są zjawiskowe. Te prywatne. Siedzimy na wrocławskim Rynku, przy stoliku w ogródku kawiarnianym i sobie tak po prostu, o wszystkim rozmawiamy. Z Renią z Wrocławia, poznałam się w McDonaldzie. Tam odbyło się nasze pierwsze spotkanie. Renia była wtedy w gimnazjum. Teraz jest już pełnoletnia. Spotkałyśmy się kilka razy. Albo z Kariną Klonowską z Gdańska, gdy ją poznałam, także była w gimnazjum. Teraz jest studentką 3-roku. Dorastała z Natalią, a gdy ja miałam spotkanie autorskie w Gdańsku, to umówiłyśmy się prywatnie na piwo. I było to najlepsze piwo, jakie w życiu wypiłam; raz, że owocowe (nikt chyba nie zna receptury, tej z Gdańska) a dwa, że w towarzystwie Kariny. Karina ma tez świetną siostrę – Klaudię, którą osobiście poznałam. Jejku! Wiele moich czytelniczek poznałam <3
Czy pisze Pani książki „ku pokrzepieniu serc” nastolatek, że nie tylko one mają takie problemy, jak nieszczęśliwe zakochanie lub złe relacje z rodzicami? Czy też ma Pani inne motywy?
Po pierwsze nie ma dla mnie problemów większych, czy mniejszych. Przecież to jest zależne od intensywności, od skali przeżyć. Dla dziewczyny w wieku 12 lat, fakt, że została wyśmiana przez klasę, może być równoznaczny, z odczuciem emocjonalnym jej mamy, która wzięła rozwód. Nie ma więc mowy o tym, że są problemy większe, czy mniejsze. Wszystko zależy od naszej wrażliwości i od tego jak to przeżywamy. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy piszę je „ku pokrzepieniu serc” Przedstawiam raczej, to co w Waszym życiu się dzieje. Jednak jest takie zdanie, które często piszą w wiadomościach do mnie dziewczyny: „Pani Beatko, Pani Nas uczy miłości.” Piękne zdanie i jeśli to prawda, to „Pamiętnik Nastolatki” jest ,,ku pokrzepieniu serc”.
Jaki gatunek literacki najbardziej Pani lubi?
Beletrystykę. Olgę Tokarczuk, Pilcha, Kuczoka, Myśliwskiego, Hłaskę. Z wielkim szacunkiem podchodzę do powieści Marii Ulatowskiej, ostatnio w duecie z Jackiem Skowrońskim. Są świetne i bardzo wzbogacają naszą wiedzę, wstrząsają naszą wrażliwością, pobudzają do myślenia, do wspomnień, do kreacji pewnych rzeczy i wydarzeń. Rysię (Marię Ulatowską) uwielbiam i to, co tworzy. To prawdziwa dama polskiej literatury. Rysia to klasa. Z przyjemnością zaczytuję się w książkach Anny Łaciny. Tam nie ma mowy o błędzie merytorycznym, tam każde zdanie jest nienagannie skonstruowane, treść zaskakująca i mądra. Tak, książki Ani oprócz profesjonalizmu autorki są mądre, ciekawe, zmuszają do wielu refleksji, przemyśleń, do zastanowienia się nad swoim życiem. Anna Łacina jak nikt inny dba o swoich czytelników. Nie tylko o zawartość, która jest doskonała, ale i o okładkę. Profesjonalizm, porządnie zrobiony researcher ponad wszystko. I tak, ostatnio pojawiła się cudowna okładka autorstwa bardzo utalentowanego Macieja Szymanowicza, ale Anna Łacina dostrzegła, że tak zjawiskowo naszkicowane i ubarwione ryby, nie pochodzą z Morza Czerwonego, czyli tego, które opisywała. I dochodzimy do meritum Anna Łacina plus Maciej Szymanowicz równa się doskonałość. Tu nie ma mowy o błędzie. No, a później zagłębiamy się w treść. I toniemy, ale jakże przyjemnie w słowach, fabule, akcji, mądrości, umysłu i kreacji autorki. Książki Anny Łaciny, są książkami nie tylko dla nastolatek. One są dla wszystkich. Ja jestem pod ich ogromnym wrażeniem. Każde zdanie jest dopracowane, perfekcyjne, co nie oznacza, że nie ma w nim poezji życia, natchnienia, życiowych mądrości.
Jakie są Pani ulubione powieści i filmy?
Różne. W tej dziedzinie cechuje mnie eklektyzm. Uwielbiam filmy niszowe, ale też komercyjne, takie „odmóżdżacze”. One są potrzebne. Nie neguję ich. Sama z przyjemnością śledzę poczynania bohaterów seriali, choć czasem to zabawne, bo nieświadomie wyłapuję błędy w scenariuszu, czasem bardzo rażące, ale bawią mnie one. Mam świadomość, że mało osób je wyłapuje. Ba! Nawet rozumiem je, ale w twórczości Anny Łaciny coś takiego nie mogłoby mieć miejsca! Ania przez coś takiego nie spałaby kilka nocy. Ostatnio byłam z mężem na „Victorii” – film o berlińskiej młodzieży. Berlin kocham całym sercem, kto mnie zna, ten wie. Film niszowy. Majstersztyk! Kręcony bez dubli, jednym pociągnięciem kamery, a jakie emocje?! Szczere! Ktoś nie dał rady psychicznie. Histeria. Chciał być twardym facetem, a nie dał rady. Emocje… w „Victorii” tak nagie, nie ubrane w maski. Tu nie ma twardych mężczyzn. Tu są prawdziwi ludzie.
Co by Pani powiedziała dziewczynom, które też mają talent pisarski i chciałyby go rozwijać?
Czytać, czytać, czytać i jeszcze raz czytać, a potem pisać. Pisać sercem i emocjami. Na nikim się nie wzorować. I dopiero później dopracowywać warsztatowo.