
Producenci łzawych filmów romantycznych za wszelką cenę próbują nas przekonać, że życie i miłość mogą wyglądać zupełnie tak, jak w ich scenariuszach. Przecież od tego, czy ludzie uwierzą, będzie zależał ich zarobek – to oczywiste. Chwyty marketingowe są bardzo różne, z niektórych nawet nie zdajemy sobie sprawy. Efekt jest taki, że większość osób mówi sobie, iż naturalnie nie wierzy w te bzdury, ale… „Ale”. No właśnie – „ale”. Ale zawsze miło by było, gdyby nas także spotkała taka historia, jak bohaterów najnowszego romansu. Holly Bourne podjęła się walki z wiatrakami: spróbowała rozprawić się z fenomenem filmów romantycznych, ale nie poprzez długie i nużące dziennikarskie śledztwo i procesy sądowe, a… poprzez powieść młodzieżową. Czy osiągnęła swój cel?
Nastolatki najczęściej są ofiarami filmów romantycznych – wymarzą sobie miłość jak z bajki, księcia na białym koniu itp. i zaślepione swoimi pragnieniami, nie ocenią trzeźwo sytuacji, a to z kolei narazi je na zranienia i złamane serce, bo może się okazać, że przystojny kolega ze szkoły wcale nie jest tym księciem z filmu… a jedynie, jak to mawiają, wieśniakiem na ośle. Z tym poglądem całkowicie zgadza się Audrey. Można powiedzieć, że nie tylko się z nim zgadza, ale wręcz doświadczyła go na własnej skórze. Kiedyś wierzyła w idealną miłość, miała ku temu powody. W końcu relacja jej rodziców wyglądała jak wyjęta żywcem z „Rzymskich wakacji” – romantyczne zaręczyny, hollywoodzki ślub. Audrey też skrycie marzyła o takiej miłości. Gdy stworzyła związek z Milem, liczyła, że potrwa on wiecznie. Ale teraz wszystko się skończyło… Ukochany ojciec odszedł do innej kobiety, która niedługo później urodziła mu bliźniaki, a „książę z bajki”, Milo, zafundował jej upokarzające doświadczenie, po czym bezpardonowo porzucił. Po tych dwóch traumach Audrey obiecała sobie, że kończy z mężczyznami. Stała się także wielką przeciwniczką filmów romantycznych, argumentując, że są „niebezpieczne” dla ludzkości. Ostatecznie przez tę „wielką miłość” rodziców, która z hukiem się zakończyła, dziewczyna została sama ze swoją rozchwianą emocjonalnie matką i zbyt dużym ciężarem emocjonalnym na własnych barkach.
Aby jak najmniej przebywać w domu, zaczyna pracę w kinie. Tam poznaje Harry’ego, uzależnionego od wszystkich możliwych używek playboya z niespełnionymi reżyserskimi ambicjami, i od wtedy sytuacja staje się jeszcze bardziej skomplikowana…
Książka mniej więcej do połowy była świetna i wciągająca. Czytałam naprawdę z dużym zainteresowaniem i przyjemnością. Później zaliczyła… dołek? Nie wiem, jak to określić, ale fakt jest taki, że przez pewien czas dominowały sceny obsceniczne, nienadające się do przytoczenia. Autorka prawdopodobnie chciała opisać piękno relacji (nie zdradzę między Audrey a kim, musicie sami się dowiedzieć 😉 ), ale… według mnie nie tędy droga. Później powieść znów stała się ciekawa i pozostała taka do końca; trzymała w napięciu do ostatniej strony – a ta ostatnia strona, przyznam, naprawdę mnie zaskoczyła. Czy pozytywnie? O tym później.
Książka ukazuje, jak trudną sytuację mają dzieci po rozwodach rodziców. Pomijając aspekt finansowy i tęsknotę za tatą lub mamą, dzieci często są mimowolnie wciągane w rodzinne spory, czują się zmuszane do opowiedzenia się po czyjejś stronie. Znajdują się między młotem a kowadłem. Tak właśnie było z Audrey – która nie dość, że musiała opiekować się załamaną mamą, to jeszcze była właściwie przymuszona do ciągłego stawania po czyjejś stronie. Ta sytuacja wykańczała ją psychicznie i powodowała w niej chęć ucieczki.
Drugą sprawą, która została poruszona w powieści, są problemy po rozstaniu z chłopakiem, który wcale nie okazał się księciem na białym koniu oraz ponoszenie skutków głupich decyzji, podjętych w przeszłości. Oczywiście mam teraz na myśli sprawę z Milem. Myślę, że „To zdarza się tylko w filmach” powinno zostać polecone młodym dziewczynom, które stają przed równie poważnymi wyborami, co Audrey. Zapewne po zapoznaniu się z historią głównej bohaterki każda zastanowi się dwa razy, zanim popełni brzemienny w skutkach błąd.
Teraz parę słów o postaciach. Najbardziej polubiłam Audrey – była realistyczna, niewyidealizowana. Imponowała mi swoją siłą (psychiczną, rzecz jasna), a dodatkowo zachwycił mnie jej pomysł na projekt z medioznawstwa. Inną sprawą, już mniej realistyczną, był [UWAGA, SPOJLER!] jej związek z Harrym. Właściwie sam Harry był tylko w jakiejś części realistyczny. Pewne jego cechy i zranienia z przeszłości na przykład.
W ogóle miałam przez jakiś czas wrażenie, jakby Audrey i Harry pochodzili z dwóch różnych światów. Chyba nie za bardzo do siebie pasowali, ale ile tego typu związków się ludziom przydarza? Raczej więcej niż mniej.
Skoro już jesteśmy przy Harrym, to powiem szczerze, że miałam co do niego mieszane uczucia. Nie potrafiłam go rozgryźć, zrozumieć niektórych jego poczynań. Czasami mnie irytował, a czasami wzbudzał pozytywne uczucia. Nie podobało mi się jednak to, że w końcu nie poznaliśmy tej jego pilnie strzeżonej tajemnicy. No chyba że powstanie druga część, wtedy zwrócę honor autorce 😉 .
Jeżeli chodzi o innych, bardziej marginalnych bohaterów, to sympatią darzyłam LouLou. Chociaż o niej też zbyt wiele się nie dowiedzieliśmy.
Autorka zastosowała pewien ciekawy zabieg – podczas, gdy o Audrey, jej rodzinie, problemach i przyjaciołach pisała dużo, o reszcie postaci tylko tyle, ile było konieczne. Uświadomiłam sobie, że nigdy nie poznaliśmy większości ich życia – dowiedzieliśmy się tylko tego, co robili, gdy przebywali z Audrey. Duże brawa dla Holly Bourne, bo spotkałam się z bardzo małą ilością książek, w których tylko główny bohater znalazł się „w świetle reflektorów”, a poboczni prawie nie. Czytelnik przy tym nie ma wrażenia, że jedna postać jest „faworyzowana”, a reszta pomijana.
Spodobał mi się gest Harry’ego na końcu, aczkolwiek nie wiem, czy był on na tyle wspaniały, że mógłby zmazać winy chłopaka. To już postanowiła Audrey, a ja nie mam prawa oceniać, czy zrobiła dobrze, czy źle. Tak po prostu czuła.
Powieść uczy też ważnej rzeczy: szacunku do pracowników kina. Zapewne nikt się bardziej nie zastanawia, kto sprzątnie, za przeproszeniem, popcornowy chlew, który zostawimy po seansie koło naszego siedzenia. A jednak muszą to zrobić ludzie! Dlatego apel: starajmy się nie zostawiać strasznego bałaganu na sali. Pracownicy kina na pewno będą za to bardzo wdzięczni.
Ogólnie Holly Bourne miała ciekawy pomysł, w interesujący sposób też go przedstawiła (zwłaszcza konstrukcja rozdziałów mi się podobała). Miałam tylko mieszane uczucia co do zakończenia, ale tak jak mówiłam: nie mnie oceniać czyny Audrey.
Więc jeżeli szukacie książki młodzieżowej, w której będzie trochę miłości, trochę pasji i trochę poszukiwania siebie – dobrze trafiliście. To właśnie powieść dla Was! Nie zawiedziecie się, bo fabuła jest dość oryginalna, a zakończenie jeszcze bardziej.
Za możliwość przedpremierowego przeczytania książki dziękuję wydawnictwu „Zielona Sowa”.