
Czasem, kiedy wydaje nam się, że już wszystko w porządku, że wszystko jest ułożone i ustabilizowane, nagle coś się psuje i następuje efekt domina. Wszystko się wali.
Hania Miller to dwudziestoparoletnia kobieta, z pozoru szczęśliwa. Ma męża, pracę i całkiem niezłą pensję za niezbyt ciężkie zajęcie. Pracuje jako asystentka szefa w agencji reklamowej. Jednak okazuje się, że wcale tak różowo nie jest… Mąż zdradza ją na prawo i lewo, a gdy akurat tego nie robi, upija się do nieprzytomności. Cały dom, włącznie z płaceniem rachunków i zarabianiem na życie, jest na głowie Hani. Chciałaby wreszcie rozstać się z Przemkiem, ale boi się samotności i odrzucenia. Poza tym wie, że gdy tylko złoży pozew o rozwód, szef, który jest też jej teściem, natychmiast wyrzuci ją z pracy, bo „pomaga się tylko rodzinie”. Impulsem do stawienia czoła rzeczywistości okazuje się kontrahent agencji, Adam Leśniewski. Stopniowo między Hanią a Adamem zaczyna rodzić się uczucie. Mężczyzna też jest po przejściach, właściwie w podobnej sytuacji, jak Hanna. W niedalekiej perspektywie ma pierwszą rozprawę sądową, która ma zakończyć jego nieudane małżeństwo. Wydawałoby się, że stanowią dla siebie idealne uzupełnienie, bo kto lepiej zrozumie człowieka złamanego przez życie, niż drugi człowiek złamany przez życie? Jednak czy w prawdziwym życiu coś w ogóle może być idealne? Hmm… W tym sęk. Szczęście, do którego Hania wielokrotnie zwraca się w powieści, potrafi nieco namieszać.
Autorka w świetny sposób skonstruowała bohaterów, naprawdę się z nimi zżyłam; właściwie parę dni po przeczytaniu książki ciągle nie mogę się pogodzić z tym, że Adama i Hani już nie ma w moim życiu. Z pewnością kiedyś do tej powieści wrócę, bo bardzo polubiłam styl pisania Anny Balińskiej.
Zaletą „Szczęścia od jutra” jest na pewno wciągająca fabuła. Niby występują zwykłe zdarzenia, ale są opowiedziane w ciekawy sposób, czyta się o nich z wypiekami na twarzy. Gdy już raz usiadłam z książką, aby przeczytać „tylko parę stron” (tak, wiem, każdy książkoholik tak mówi, a potem zegar nagle zaczyna wskazywać trzecią nad ranem… 😉 ), spędzałam przy niej dużo więcej czasu niż zaplanowałam, a kolejne strony po prostu pochłaniałam. Mówiłam sobie, że jeszcze tylko jedno zdanie… A potem i tak kończyło się na kolejnych dziesięciu stronach.
Tym, co niezbyt mi się spodobało, były ciągłe opisy rozwodów. Rozumiem, że bohaterowie takie mieli życiowe przejścia i z całego serca im współczuję, ale ile można o tym pisać? Jednak z drugiej strony autorka pokazała, że jedna decyzja, może nieco pochopna, o poślubieniu kogoś, ciągnie się za kimś całe życie i potrafi skutecznie zatruć dobre chwile. Wniosek: uważajcie, z kim bierzecie ślub! Poznajcie tego kogoś dobrze, bo później może być ciężko.
Zakończenie niestety nie było takie, na jakie miałam nadzieję. Otóż wymarzyłam sobie piękne „i żyli długo i szczęśliwie”. W tym przypadku nie wypadłoby to kiczowato. Tymczasem autorka umieściła tam tyle tragicznych wydarzeń, że jeszcze nie zdążyłam otrząsnąć się po jednym, a już pojawiało się drugie. I to przyćmiło przyjemny obraz całej powieści. Teraz mam w głowie niemal samo zakończenie, a raczej te wszystkie katastrofy, nie wszystkie wydarzenia. Uważam też, że nastąpił pewien rozdźwięk między obrazem Adama. Mężczyzna był przedstawiany sukcesywnie przez całą powieść jako dobry, opiekuńczy, spokojny i tak dalej. Normalnie książę na białym koniu. Wszystkie pozytywne cechy, jakie tylko istnieją na świecie, skupiły się w nim. A na końcu – w obliczu problemu, jaki go spotkał, porzucił dawnego siebie i zachował się, przepraszam za określenie, jak ostatni idiota. Skąd ta rozbieżność? Nie mam pojęcia. Myślę, że człowiek, mimo osobistych przeżyć, nie jest się w stanie aż tak zmienić w ciągu chwili. Zdecydowanie wolałam Adama – ideał, niż Adama – idiotę.
Jeszcze jedna rzecz mi się nie podobała. Określenie, które padło w emocjach z ust bohatera: „nie chcę być śmieciem na wózku”, bardzo, bardzo nie przypadło mi do gustu. W ten sposób można obrazić wielu czytelników, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Zadziwiło mnie to, jak Hania zwracała się do swoich znajomych: „Jakubie”, „Adamie”… Jest poprawnie, ale brzmi… hm, ciekawie 😉 .
Sądzę, że ta powieść jest w stanie zapewnić wielu osobom przyjemne chwile, jakie sama przy niej spędziłam. Z przyjemnością sięgałam za każdym razem po czytnik i niecierpliwie czekałam, aż książka się otworzy. Mimo wymienionych wyżej wad, uważam ją za wartą polecenia. Hania skradła moje serce, tak jak i Adam oraz poboczni bohaterowie (Robert, Marek, Jakub – o nim zbyt wiele nie pisałam, ale odegrał ważną rolę w życiu Hanny, Kamila oraz James). „Szczęście od jutra” może każdemu przywrócić wiarę w miłość. Posłużę się tu cytatem z pewnej piosenki, którą chyba każdy zna (niekoniecznie lubi, ale zna na pewno 😉 ): „Kochana, wierzę w miłość…”.
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Literackiemu „Białe Pióro”.
Bardzo nie lubię książek, w których autor nie jest konsekwentny. I nagle próbuje zmieniać bohaterów, mieszać, pętlić. Wiem, że zaskakujące zakończenia są w cenie, ale i w tym trzeba mieć jakiś umiar 🙂
Zgadza się. No, ale ludzka psychika jest nieprzenikniona, kto wie, może takie zmiany w zachowaniu mogą zajść… W wyjątkowych przypadkach 🙂 Niemniej jednak po prostu bardzo polubiłam Adama jako takiego idealnego człowieka i nie chciałam, aby się zmieniał 😀 Pozdrawiam!