
Chyba każdy z nas miał (lub ma) swojego idola, którego znał tylko z mediów. Idola, którego zdjęciami obklejał ściany swojego pokoju, którego osiągnięcia śledził i o którym wiedział wszystko. A przynajmniej tak mu się wydawało. A teraz wyobraźmy sobie, że jest nam dane nie tylko poznać naszego idola, ale także zakochać się w nim z wzajemnością i utworzyć związek. Brzmi jak bajka? No właśnie…
Iris i Zeke, których poznaliśmy już wcześniej, w „Błękicie”, są szczęśliwą parą i biorą udział prestiżowych zawodach surfingowych na Hawajach. Wszystko układa się wspaniale, dopóki nie pojawiają się problemy, pierwsze tajemnice i zazdrość. Przeszłość, której może powstydzić się zwłaszcza Zeke, powraca i uderza ze zdwojoną siłą. Iris, która kończy dopiero siedemnaście lat, przestaje odnajdywać się w nowej sytuacji. Nie radzi sobie z presją, a życia nie ułatwiają jej byłe dziewczyny Zeke’a i natrętne fanki, na każdym kroku składające jej chłopakowi niemoralne propozycje. Pojawiają się wątpliwości: czy marzenia są rzeczywiście warte tego, aby o nie walczyć? Czy ich cena nie jest czasem zbyt wysoka? I gdzie w tym wszystkim rola przyjaciół i bliskich? Iris będzie musiała zmierzyć się z wieloma pytaniami, być może już w trakcie przedwczesnego powrotu do rodzinnego Newquay.
Absolutnie zachwycił mnie „Błękit”, więc naturalne było, że sięgnę także po drugą część cyklu autorstwa Lisy Glass. Czy się nie zawiodłam? A może to prawda, że sequele są gorsze od swoich „poprzedników”?
Niestety muszę przyznać, że pod pewnymi względami… tak. „Powiew” jest nieco gorszy od „Błękitu”. Przede wszystkim jest tutaj mniej akcji. Jak w „Błękicie” ciągle się coś działo, tak tutaj bohaterowie głównie spędzali czas w hotelu lub na imprezach, a zamiast nowych wydarzeń… wspominało się dramaty z części pierwszej.
Iris mało przypominała mi siebie z „Błękitu”. Wtedy walczyła o swoje marzenia i miłość, kochała surfing i dążyła do celu; pragnęła zostać „kimś”. Była gotowa poświęcić wiele, dużo trenowała. A teraz? Akceptowała rolę tej gorszej, mniej sławnej. Akceptowała to, co twierdził jej menedżer – że prawdziwą gwiazdą był Zeke, a ona tylko „zapchajdziurą”. Przyjmowała to, co jej powtarzano z podkulonym ogonem, w ogóle nie walcząc o swoje, nie pokazując charakteru. Rozumiem, że tęskniła za domem i odczuwała presję, ale mimo wszystko… Strasznie dziewczyna obniżyła ambicję. W dodatku stała się potwornie niezdarna. Kilka jej wpadek było naprawdę żenujących, jak chociażby przypadkowe przekręcenie dołu od kostiumu plażowego, oplucie się przez sen czy ochlapanie krwią (podczas okresu) niemal całego pokoju hotelowego. Momentami miałam ochotę potrząsnąć Iris i wykrzyczeć jej: „Dziewczyno! Tak daleko już zaszłaś, nie zaprzepaść tego!”.
Oczywiście nie jest tak, żebym zupełnie nie darzyła Iris pozytywnymi uczuciami. Zasadniczo ją lubię, chociaż wolałabym, aby, jak pisałam wyżej, pokazała charakter, który pokazywała w „Błękicie”. Ale za jedno jestem jej wdzięczna: stanowi przestrogę i przykład dla młodych dziewcząt, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje. Że chociaż związek z młodym, przystojnym i utalentowanym sportowcem może wydawać się spełnieniem marzeń, w rzeczywistości jest taki jak każdy inny – chwilami trudny, niosący ze sobą i smutne, i radosne chwile. Więc nie warto popadać w ślepy zachwyt, tylko zawsze trzeba realnie ocenić sytuację.
Zeke… Co do niego nie mam zastrzeżeń. Od „Błękitu” praktycznie się nie zmienił. Typowy przedstawiciel surferów, pragnący wolności, zostawiający za sobą nałóg narkotykowy. Tak zwany „motylek”, który lubi skakać z kwiatka na kwiatek, z miejsca na miejsce; który nie znosi prób zatrzymania go na dłużej w jednym punkcie. A traumy, które przeżył, tylko dodają mu tajemniczości.
Tylko jedna uwaga odnośnie fabuły: dodałabym do niej więcej surfingu. Bo jak w „Błękicie” ten sport dominował, tak w „Powiewie” było go już zdecydowanie mniej. Autorka postawiła na ukazanie trudnego życia młodych surferów, którzy dopiero wchodzą w świat zawodowego sportu i przez to w show biznes, pomijając trochę zaangażowanie w treningi i same zawody. Więcej było rozmów o surfingu niż rzeczywistego surfingu. Mam nadzieję, że przy kolejnej książce Lisa Glass odnajdzie złoty środek i zawrze w fabule zarówno opisy problemów Iris i Zeke’a, jak i więcej sportu.
Książka ma oczywiście swoje wady i zalety, co nieco bym w niej poprawiła… Ale ogólnie spędziłam przy niej miły czas, zrelaksowałam się i utrzymałam swoją świadomość w letnim klimacie 😉 . Tak więc jeśli macie ochotę na trochę morza (lub oceanu), miłości, marzeń i zawodowego sportu, polecam Wam tę powieść. Myślę, że za jakiś czas zapomnę o niedociągnięciach, które znalazłam i pozostaną mi same miłe wspomnienia.
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu „Zielona Sowa”.