
Przyznam szczerze, że na początku myślałam, iż będzie to kolejna dołująca lektura, która opowiada o perypetiach osieroconych dzieci, niemal wywołując u czytelnika płacz. Jednak jest to całkiem inna książka, wręcz dodająca energii do życia. Więc zapraszam do przeczytania poniższej recenzji!
Najpierw, jak zawsze, kilka słów o fabule. Holly ma dwanaście lat, wychowuje się w dość nietypowej rodzinie, złożonej tylko z niej samej i jej dwóch braci – Davy’ego i Jonathana. Jonathan jest już pełnoletni, dlatego po śmierci mamy stał się prawnym opiekunem rodzeństwa. Żeby to zrobić, musiał porzucić swoje marzenia o studiach i rozpocząć pracę w kawiarni, aby zarobić na utrzymanie. Stara się zapewnić Holly i Davy’emu godne życie, po drodze gubiąc samego siebie i tracąc pogodę ducha. Jednak cała fabuła nie jest tak przygnębiająca, jak by się mogło wydawać.
Książka jest napisana z punktu widzenia Holly. Dziewczynka opisuje pełne humoru, ale też chęci należenia do normalnej, pełnej rodziny, perypetie, jak na przykład kupowanie z braćmi (zamiast z mamą) pierwszego biustonosza. Wszystko toczy się normalnym rytmem, czasami może się wydawać, że dzieci za mało przeżywają utratę mamy. Jednak pewnego dnia wszystko się zmienia… Wtedy, kiedy umiera ciocia Irene. W spadku zostawia Holly, Jonathanowi i Davy’emu biżuterię, wartą naprawdę grube pieniądze. Problem w tym, że ciocia żyła w przekonaniu, iż własna rodzina chce ją okraść i wszystkie swoje wartościowe rzeczy pochowała w sejfach… Tylko że nikt nie wie, gdzie starsza pani ukryła te sejfy… Co za tym idzie, nie wiadomo, czy rodzina będzie mogła w ogóle odnaleźć swój spadek.
Przed śmiercią ciocia Irene daje Holly album ze zdjęciami. Pozornie nie jest to nic warte. Jednak dziewczynka odkrywa, że album może mieć jakiś związek ze spadkiem po cioci. I postanawia przy pomocy fotografii odnaleźć „skarb”. Czy jej się uda? W to wszyscy wątpią, czasami nawet ona sama, ale mimo to nie poddaje się i namawia Jonathana i Davy’ego, aby wyruszyli z nią w podróż w poszukiwaniu miejsc, które są uchwycone na zdjęciach ciotki.
Oprócz opisywania wydarzeń związanych ze spadkiem, Holly próbuje znaleźć odpowiedź na to, kiedy zaczyna się dorosłość – czy to, że jest zmuszona do zachowywania się jak dorosła, sprawia, że rzeczywiście nią jest?
W trakcie czytania, każdemu nasuwa się również oczywiste pytanie: czym jest tytułowa „własna wyspa”? Cóż, nie jest to jasno określone w powieści, co daje nam pole do własnej interpretacji. Można to pojęcie rozumieć na wiele sposobów. Wyspą może być człowiek – w takim interpretowaniu tytułu pomaga nam cytat Johna Donne’a, zamieszczony na początku książki: „Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu”. Również wyspą może być własne mieszkanie, którego nie odbierze opieka społeczna czy nieżyczliwi ludzie. Może to również być rodzina – nawet niepełna, ważne, żeby się kochała. Można też interpretować tytuł bardziej dosłownie, na przykład, że chodzi o wyspę, którą Holly z braćmi odwiedza w trakcie poszukiwania spadku. Warto jednak zwrócić uwagę na zaimek „nasza”. Jest to ważne ze względu na to, że powieść jest pisana z punktu widzenia Holly, a jednak tytuł nie brzmi „Moja własna wyspa”, a „Nasza własna wyspa”. Może to sugerować, że wyspą jest kochająca się rodzina.
Moja ocena książki jest pozytywna. Ciekawy, niebanalnie zrealizowany pomysł, za co Sally Nicholls należą się pochwały. Bo pomysł to jedno, a sposób realizacji – drugie. Tak więc zachęcam do przeczytania!
Książkę do przeczytania udostępniło wydawnictwo „Zielona Sowa”, za co bardzo dziękuję.
Bardzo dziękuję za podpowiedź. Ciekawa recenzja, zachęca.by poczytać książkę… Pozdrawiam serdecznie Sylwia
Cieszę się 🙂 . Rownież pozdrawiam!