
Gdy już wszystko wydaje się piękne i ułożone, nagle może się znaleźć ogrom rzeczy, które namieszają. Na przykład wydarzenia z przeszłości albo po prostu znalezienie się w niewłaściwym momencie w niewłaściwym miejscu.
Michalina nie ma łatwo. Nigdy nie poznała swoich rodziców, a jedyna jej bliska osoba, babcia, zmarła niedawno, pozostawiając wnuczkę z kłopotami finansowymi i niezwykłym darem do pakowania się w kłopoty. Kiedy dziewczynie wydaje się, że niewiele dzieli ją od wymarzonego, spokojnego życia – kończy studia, a żeby uzyskać dyplom musi tylko odbyć praktykę w ekologicznym gospodarstwie rolnym – nagle cały świat przewraca się jej do góry nogami. Michalina musi zostawić w mieście swojego chłopaka, Mateusza, za to nawiązuje interesującą znajomość z szefem gospodarstwa rolnego, Mikołajem. Jak ta relacja się zakończy? Czy obie strony będą usatysfakcjonowane, czy też ktoś będzie musiał odejść ze złamanym sercem?
Cukierkowa okładka i spory napis z tyłu okładki zapowiadały romans jak z bajki. Dlatego właśnie takiej historii się spodziewałam i oczekiwałam przede wszystkim rozrywki, inne sprawy odkładając na dalszy plan. Kilka razy także książka mnie zaskoczyła, ale niestety negatywnie. O tym za moment.
Na początek wspomnę, że „Dwadzieścia minut do szczęścia” czyta się szybciutko, bo powieść liczy sobie zaledwie 189 stron. Napisana jest lekkim stylem, zdania są krótkie i zrozumiałe, co potęguje przyjemność z lektury.
Najbardziej podobała mi się część, w której opisane są praktyki Michaliny w gospodarstwie. Te momenty są takie… sielskie, klimatyczne, przyjemne. Czułam się, jakbym razem z główną bohaterką przemierzała pola, zapoznawała się ze zwierzętami, zakwaterowała się w przytulnym domku dla gości. Na miejscu autorki jeszcze przedłużyłabym te chwile Miśki na praktykach, bo moim zdaniem to najbardziej udany fragment książki.
Co do bohaterów… Michalina była ogólnie dość sympatyczną dziewczyną, nie wzbudzała ani mojej nadmiernej sympatii, ani antypatii. Częściej jej raczej współczułam, bo niekiedy jej zachowania były tak infantylne, że aż brała mnie litość. Mikołaj z kolei wydawał mi się przez większość czasu dosyć napastliwy. Jasne, zakochał się, rozumiem. Ale gdy na samym początku zostały przedstawione jego zaborcze zachowania w stosunku do pracownicy (!), którą była wówczas Miśka… Brak słów. Wątpię, żeby którykolwiek mężczyzna tak „opiekował się” poznaną kilkanaście godzin wcześniej kobietą.
Niektóre dialogi bohaterów także pozostawiały nieco do życzenia, jak na przykład rozmowy o miesiączce Michaliny (przypominam, znali się dopiero kilkanaście godzin!), wymiana zdań dotycząca za dużych kaloszy dziewczyny czy żenujące momenty tuż po tym, jak Miśka została kopnięta przez klacz, a Mikołaj dzielnie ją ratował i opatrywał otartą nogę.
Powieść nie grzeszyła także logiką, bo niestety nie wyobrażam sobie mężczyzny, który dla kobiety zachowującej się wobec niego tak niekulturalnie i odrzucającej go przez dłuższy czas wymyśliłby tak skomplikowany plan, jak Mikołaj wobec Michaliny (chodzi mi o plan z Izą). W ogóle Mikołaj dziwnym trafem był obecny gdzieś w okolicy zawsze wtedy, gdy jego ukochana go potrzebowała, nawet jeśli działoby się to późno w nocy w jakimś barze. Nierealne? Hmm…
Co jeszcze nie było zbyt realne? Wątek z zaklinaczem, pojawiający się dosłownie przez chwilkę, ale niezwykle ważny. [UWAGA, SPOJLER!] Która babcia zaprowadziłaby skrzywdzoną wnuczkę do zaklinacza, aby zaczarował jej łzy? Cóż, może takie babcie istnieją, ale doprawdy ciężko mi to sobie wyobrazić.
Jednak duży plus dla autorki za ciekawie przedstawioną historię z dzieciństwa Michaliny. Gorzej, że nie została ona uwypuklona aż tak, jak „trauma” dziewczyny po ugryzieniu przez kucyka. Ale trudno, mam nadzieję, że w kolejnych powieściach Katarzyna Mak zniweluje niedociągnięcia, bo bez nich powieść byłaby naprawdę dobra.
Wiele osób zwracało uwagę, że w „Dwudziestu minutach do szczęścia” na tych 189 stronach pojawiły się chyba wszystkie możliwe dramaty, jakie tylko mogą dotknąć człowieka. Gwałt, pedofilia, śmierć rodziców i ukochanej osoby, zawód miłosny, aborcja, rozwód, homoseksualizm, prostytucja… I pewnie o czymś jeszcze zapomniałam. Gdyby bardziej rozwinąć niektóre wątki, tak, aby dać czytelnikowi ochłonąć po jednej tragedii, zanim wprowadzi się kolejną… byłoby całkiem nieźle. Katarzyna Mak niewątpliwie posiada talent do umiejętnego opisywania trudnych momentów życiowych bohaterów.
Okładka niektórym może wydawać się zbyt cukierkowa, ale mnie całkowicie urzekł koń, który na niej widnieje. Pewnie część osób się teraz uśmiechnie, ale naprawdę. Nic nie poradzę, że zwierzęta tak mnie rozczulają.
Podsumowując, powieść posiada pewne niedociągnięcia, ale mimo to czyta się ją przyjemnie i szybko, pozostają po niej raczej przyjemne wspomnienia. Jest to dobra lektura na ciepłe popołudnie na plaży, więc jeśli planujecie tego typu aktywność – koniecznie zabierzcie ze sobą „Dwadzieścia minut do szczęścia”. A Katarzynie Mak gratuluję debiutu i życzę kolejnych powieści oraz pisarskiego rozwoju.
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu „Novae Res”.