
Pewnie każdy z nas przeżył choć raz taką sytuację – wydaje się, że wszystko się ułożyło, człowiek jest spokojny i w miarę szczęśliwy. Nie chciałby niczego zmieniać, ale los ma na ten temat odmienne zdanie. W jednej chwili wszystko się wali i od nowa trzeba szukać drogi do szczęścia, do odnalezienia się w nowej rzeczywistości.
Jak pamiętamy z „Consolation”, mąż Natalie, Aaron, był komandosem. Podczas jednej z misji zginął, a Lee, po wielu miesiącach prób bezskutecznego uporania się z bólem, wreszcie zaczyna na nowo układać sobie życie. Pomaga jej w tym Liam, najlepszy przyjaciel Aarona. Natalie i Liam zakochują się w sobie i kiedy wydaje się, że nic innego im nie pozostaje, tylko szczęśliwe zakończenie, okazuje się, że… Aaron wcale nie umarł. Czary-mary. Po roku nieobecności, gdy już wszyscy uznali go za tragicznie zmarłego, odnalazł się i powrócił do domu. Przez okrągły rok był przetrzymywany w Afganistanie jako zakładnik, torturowany, wiele razy otarł się o śmierć. Ale udało mu się – przetrwał. Jednak po powrocie do domu przekonuje się, że nic już nie jest takie samo. Natalie jest zraniona do głębi tym, czego dowiedziała się o swoim mężu (nie zdradzę, o co chodzi – przeczytajcie „Consolation”, to się dowiecie 😉 ), w dodatku teraz jest w związku z Liamem. Sęk w tym, że Aaron ma przewagę w postaci Aarabelle – bądź co bądź, to jego córka, a nie Liama, chociaż przez ostatni rok wychowywał ją Liam. Teraz Natalie musi wybrać, czy chce za wszelką cenę dążyć do swojego szczęścia i zranić męża, czy ranić siebie i miłość swojego życia, starając się za wszelką cenę ratować małżeństwo…
Przez większość książki nie mogłam pojąć do końca sytuacji, która miała miejsce w owym zacnym trójkącie – Natalie, Liam i Aaron. Natalie, mieszkająca w jednym domu ze swoim mężem, będąca jednak dziewczyną Liama. Wszystko to było dość surrealistyczne. Pojawiały się opinie, że Aaron irytował czytelników swoją nachalnością w stosunku do Natalie, ja jednak w ten sposób tego nie odebrałam. Raczej przepełniały mnie negatywne uczucia wobec Lee, która w ten sposób traktowała swojego, bądź co bądź, męża. Mogłam zrozumieć Aarona. Owszem, popełnił w przeszłości wiele błędów, ale szczerze za nie żałował. W dodatku powrócił do domu z ogromną traumą, bagażem potwornych doświadczeń; pragnął wrócić do żony i córeczki i to, jak twierdził, utrzymywało go przy życiu. Na miejscu zaś zastał… wiadomo co. Było mi tego faceta zwyczajnie szkoda. Nie zasługiwał na takie traktowanie. Moim zdaniem powinno się wybaczać sobie nawzajem błędy, tym bardziej, że Natalie też nie była święta.
A skoro już jesteśmy przy świętości, to uderzył mnie jeden moment na końcu książki – podczas ślubu. Nie wiem, czy w USA możliwe jest zdobywanie święceń kapłańskich przez Internet, ale miałam wątpliwości, czy taki ślub jest w ogóle ważny. Zastanawiałam się, w jakim celu autorka umieściła ten wątek w powieści. Kpina czy chęć rozluźnienia napiętej atmosfery oraz napiętych po ostatnich książkowych wydarzeniach nerwów czytelnika?
Ważny wątek, o którym wspominałam już w opisie fabuły, to ukazanie dwóch dróg życiowych: dążenie za wszelką cenę do spełniania własnych pragnień oraz ratowanie małżeństwa (też za wszelką cenę). Nie będę rozpisywać się o tym, czy Natalie podjęła dobrą decyzję – każdy powinien ocenić to sam po lekturze książki. Niemniej jednak małżeństwo to małżeństwo i sądzę, że Natalie i Aaron powinni włożyć trochę więcej starania w ratowanie go.
Jeden element fabuły naprawdę mnie urzekł, a mianowicie piękna miłość Liama do Aarabelle. Prawie codziennie można przeczytać w mediach, co okropny ojczym zrobił dziecku swojej żony z pierwszego małżeństwa, a tutaj miła odmiana. Liam naprawdę kochał to dziecko jak własne. Pod tym względem powinien być przykładem dla wielu ojczymów.
Poza tym, autorka w „Conviction” znowu poruszyła temat, na który polskie (i pewnie nie tylko) czytelniczki czekały z niecierpliwością – wojsko. Nawet dokładny opis misji, rozedrganie emocjonalne spowodowane brakiem wiadomości od ukochanego i czułe pożegnania na lotnisku – zapewne Corinne Michaels włożyła do powieści mnóstwo własnych doświadczeń. Dlatego też jej książki są niezwykle wiarygodnym źródłem wiedzy o pracy komandosa.
Podobało mi się zakończenie, chociaż pozostał trochę niedosyt wątku Aarona. Odniosłam wrażenie, jakby został zakończony tak na odczepnego, za szybko. Jakby autorka już chciała się skupić na Natalie, Liamie i ich szczęściu. Wymyślona na poczekaniu Rebecca też nie poprawiła sytuacji. Chciałabym więcej przeczytać o losach Aarona.
Książkę jednak miło mi się czytało, była pełna dość zaskakujących zwrotów akcji, a w chwili, gdy Liam nie dawał znaków życia, niemal połykałam kolejne strony, żeby tylko jak najszybciej dowiedzieć się, co się stało dalej. Muszę przyznać, że Corinne Michaels wie, jak dobrze skonstruować fabułę. Z chęcią przeczytam jej kolejne powieści.
Za możliwość przedpremierowego przeczytania książki dziękuję wydawnictwu „Szósty Zmysł”.
Bardzo chętnie przeczyam Doskonała recenzja❤️
Bardzo dziękuję 🙂
Nie podobalo mi się Conviction. Jak Consolation było świetne, tak czytając Conviction mialam nietęgą minę. Też uważam że Lee olała męża i wolała Aarona. W sumie ciągle nie wiem dalczego, tak czekała na niego, płakała po nim i wszystko, a jak sie pojawił to takie „pfff” i tyle. Bzykneła się z innym i chyba jej sie spodobało bardziej niż z własnym męzem. Taka troche…. panna lekkich obyczajów dla mnie.
Generalnie Conviction mnie zawiodło i mogłabym naprawdę duzo o nim napisac. Zapraszam Cię na moją recenzję tej ksiązki.
http://podrugiejstronieokladki6.blogspot.com/2017/11/zycie-jest-okrutne-miosc-to-zart-nawet.html
Masz trochę racji w swojej ocenie Lee. Nie przyszło mi do głowy, żeby ją porównywać do panny lekkich obyczajów, ale może faktycznie ma w sobie coś z niej 😉 . Dzięki za link, lecę czytać, co Ty myślisz o „Conviction”!