
W życiu zdarzają się sytuacje, których nijak nie da się przewidzieć. Czasem są pozytywne, czasem wręcz odwrotnie. W wielu sprawach jesteśmy w stanie znosić takie niespodzianki, ale nie w miłości. W miłości nieprzewidziane zdarzenia są zazwyczaj trudne i bolesne – często oznaczają śmierć lub rozstanie. No właśnie, często. Ale czy zawsze?
Natalie (Lee) ma dwadzieścia siedem lat, kochającego męża, dom, a pod sercem nosi wyczekaną córeczkę. Czego chcieć więcej? Z perspektywy czasu powiedziałabym: stabilności. A w życiu niestety praktycznie nic nie jest stabilne. Coś istnieje, a w następnej sekundzie już nie. Przekonała się o tym Natalie. Wiedziała, na co się decyduje, mówiąc „tak” komandosowi, ale co innego mieć świadomość czegoś, wiedzieć, że coś może się zdarzyć, ale mimo wszystko to odpierać, bo przecież tragedia może dotknąć wszystkich dookoła, ale nie nas (to naiwne przekonanie ma w sobie prawie każdy człowiek, bo ono pozwala choć na chwilę poczuć się bezpiecznie i nie drżeć o swój los), a co innego, gdy ten miecz, wiszący nad kimś od początku, w końcu spada i brutalnie, bez uprzedzenia, obcina głowę. A wraz z głową i serce.
Tym „mieczem” okazał się Mark, długoletni przyjaciel Aarona, męża Natalie. To właśnie Mark przekazał kobiecie hiobowe wieści. I w tamtym momencie świat Natalie się zawalił i przygniótł ją swoimi gruzami.
Od tamtej pory Lee żyje sobie cichutko pod wspomnianymi gruzami, nie czując specjalnej motywacji do wygrzebywania się spod nich, do nauczenia się szczęśliwego życia na nowo. Odgradza się od każdej pomocnej dłoni sformułowaniem „Wszystko w porządku”. Jedyną osobą, dla której kobieta żyje, jest jej córeczka, malutka Aarabelle, nazwana na cześć zmarłego ojca. I pewnego dnia następuje przełom w osobie Liama – najlepszego przyjaciela Aarona. Liam dawno temu przyobiecał Aaronowi, że gdyby cokolwiek złego się stało, zaopiekuje się jego żoną i córką. Teraz postanowił spełnić obietnicę, choć minęło już ponad pół roku od tragedii.
Liam również jest komandosem SEAL. To typ mężczyzny, który bez adrenaliny nie potrafi żyć. Nie ma z kim się żegnać i do kogo wracać – wieczny samotnik, któremu życie nie ułożyło się na tyle, żeby znaleźć drugą połówkę. Niesamowity paradoks – Liam, który jest chyba najbardziej seksownym mężczyzną na tej planecie, ciągle jest singlem. Nieustannie ryzykuje, a żałobę przeżywa w typowy dla siebie sposób – żałuje, że to nie on był na miejscu Aarona. Wolałby sam zginąć, niż pozwolić Aaronowi zostawić po sobie samotną żonę i dziecko.
Nic nie wskazuje, żeby między tą dwójką zrodziła się jakakolwiek więź, poza przyjacielską. Liam próbuje ukoić zszargane po utracie przyjaciela nerwy, wykonując w domu Natalie niezbędne prace domowe i we wszystkim jej pomagając. A sama Natalie… no cóż, raczej nie zamierza otworzyć serca ponownie, a już na pewno nie wpuszczać do niego kolejnego komandosa. Ale los bywa przewrotny. Czy każde z nich w końcu wyleczy złamane serce i jak bardzo pomogą w tym sobie nawzajem?
Książka zapowiadała się cudownie. A jak mogę pokrótce przedstawić swoją opinię? Cóż… pomysł piękny, wykonanie nieco gorsze.
Wartościowy na pewno jest opis życia jako żona komandosa. Corinne Michaels zna to z własnego doświadczenia, bowiem jej mąż przez wiele lat był oficerem marynarki wojennej. Długie godziny, spędzone na oczekiwaniu na wiadomości od ukochanego lub na jego powrót, a przede wszystkim to, jak niespodziewanie może nam zawalić się cały świat. Po mężu, człowieku, z którym łączyło cię wszystko, zostaje tylko flaga, przekazana przez innych oficerów w dowód uznania zasług zmarłego. Wstrząsnął mną opis pogrzebu Aarona, wszystkich tradycji, których trzeba dopełnić – przekazywanie flagi, przypinanie odznaczeń… Wszystko to musi być naprawdę rozdzierające, zwłaszcza dla osób, które po takim człowieku rozpaczają.
Skoro już przy pogrzebie jesteśmy, opis żałoby również jest niezwykle realistyczny. Być może autorka osobiście znała kobietę, która musiała przez te wszystkie straszne przeżycia przejść. W każdym razie ta część powieści na długo zapadnie w pamięć nie tylko mnie, ale na pewno też wielu innym czytelnikom.
Co do kwestii technicznych – sądzę, że narracja trzecioosobowa byłaby w tym przypadku lepsza. Nie mnie oceniać zamysły autorki, ale momentami Natalie wydawała mi się płytka i sądzę, że to kwestia narracji. Niezwykle ciężko wczuć się w osobę, która przechodzi żałobę, a jeszcze trudniej opisać jej uczucia i przemyślenia tak, żeby nie wyszedł suchy opis, pozbawiony jakichkolwiek emocji. Czasem zdawało mi się, że Lee sama dystansuje się od swoich odczuć, co przecież jest niewykonalne, skoro opowiadała tę historię pod wpływem chwili, w czasie teraźniejszym. Zdecydowanie lepiej wyszły fragmenty, w których narratorem był Liam. Jak dla mnie były po prostu bardziej prawdziwe, a każda linijka była wręcz przepełniona emocjami, właściwymi dla danych sytuacji.
Natalie… chwilami niezwykle mnie irytowała. A już zapomnienie o rocznicy śmierci męża przepełniło czarę goryczy. Momentami kobieta była sympatyczna, a momentami… lepiej nie mówić. Przynajmniej ja to tak odczuwałam. Zupełnie inaczej zachowywał się Liam. Może nie zakochałam się w nim jak większość czytelniczek, nie uważam go za swój ideał mężczyzny, ale jest na pewno bardzo ciekawym bohaterem. Idealny, a przynajmniej w ten sposób starała się go przedstawić autorka. Niemniej jednak, dziwiła mnie jedna sprawa: dlaczego ten facet, u licha, prawie cały czas chodził w czapce?! Tak, w domu też.
Jedna rzecz mi się nie podobała, a mianowicie zbyt dosłowne sceny erotyczne. Moim zdaniem, lepiej byłoby, gdyby autorka opisała je nie tak punkt po punkcie, tylko bardziej tajemniczo. Można zostawić czytelnikowi trochę pola do wyobrażeń i własnej interpretacji – nikomu to nie zaszkodzi, a na pewno pomoże w rozwijaniu wyobraźni 😉 .
„Consolation” to powieść o miłości i stracie, ale sądzę, że przede wszystkim o poszukiwaniu. Motyw poszukiwania występuje właściwie cały czas. Czy to poszukiwanie miłości, szczęścia, spełnienia, pięknych doznań, bezpieczeństwa i stabilności, czy ukojenia bólu. Może też poszukiwanie własnej ścieżki pogodzenia się z tragedią i jej akceptacji. Sądzę, że fabuła powieści idealnie pasuje do powszechnie znanego fragmentu wiersza księdza Jana Twardowskiego: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Łapmy te niezwykle ulotne, piękne chwile, nie odkładajmy ich na później, bo to „później” może nigdy nie nadejść. Niedługo w Polsce święto Wszystkich Świętych, pierwszy listopada… Myślę, że tak jak i powyższy fragment wiersza, „Consolation” wpisze się w nasze odczucia idealnie.
Nie spodziewajcie się jednak lektury górnolotnej. To romans, napisany prosto i przystępnie, chwilami aż za przystępnie, o czym pisałam wyżej. Trzeba się skupić i poszukać drugiego dna, które w książkach praktycznie zawsze występuje.
Ja osobiście wciągnęłam się w fabułę, idealna lektura na odprężenie. Aby ukoić swoje nerwy, zawsze można poczytać o cudzych 😉 .
A już piątego grudnia do księgarń trafi kontynuacja „Consolation”, „Conviction”. Jesteście ciekawi?
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu „Szósty Zmysł”.
Wspaniała , bardzo pogłębiona i mądra recenzja! Widać od razu, że Pani dogłębnie studiuje lekturę i myśli nad nią. Takim recenzjom można zaufać, więc z pewnością sięgnę po tę książkę! Pozdrawiam!
Bardzo dziękuję za komplementy! 🙂
Dawno nie czytałam tak dobrej zapowiedzi książki:)
Bardzo mi miło 🙂 !