
Czasem nawet drobne, z pozoru nic nieznaczące zdarzenie może mieć ogromny wpływ na nasze życie. Musimy tylko być otwarci na zmiany i… no cóż, dać się ponieść.
Clarissa mieszka w Londynie, ma męża i dwójkę nastoletnich już dzieci. Lubi swoją pracę i odnosi w niej sukcesy. Kiedy jednak szefostwo prosi ją i jej przyjaciela o pojechanie na pół roku do Polski i rozwinięcie tam nowej firmy, kobieta zastanawia się, czy aby na pewno to dobry pomysł. Nie ma za bardzo ochoty ruszać się z Anglii, ale jednocześnie wie, że popada w rutynę, a ocalić ją (i jej małżeństwo) może tylko przełom. Czyżby tym przełomem miał okazać się właśnie wyjazd do Polski? Clarissa decyduje się, choć nie bez wahania, podjąć wyzwanie. Udaje się do Wrocławia, ale nie jest to podróż jedynie w sensie odległości. Kobieta odbywa podróż w głąb siebie, a także zbiera nowe doświadczenia w różnych dziedzinach, a zwłaszcza tych uczuciowych.
Sięgnęłam po tę książkę głównie dlatego, że ciekawiły mnie wrażenia brytyjskiego autora, mieszkającego w Polsce. Interesowało mnie, jak odebrał nasze społeczeństwo i ogólnie cały kraj. Miałam nadzieję na ciekawą obyczajówkę, poszerzoną o drobną analizę środowiskową Polski i trochę specyficzny angielski humor. A co dostałam?
Od pierwszych stron Clarissa wydała mi się nieco… dziwną osobą. Dogłębna analiza, owszem, pojawiła się, ale była to analiza… sprośnych snów kobiety. Do tego jej rozmyślania w wolnym czasie… Oczywiście, sfera miłości cielesnej jest niezaprzeczalnie ważna w codzienności człowieka, ale żeby robić z tego całą fabułę powieści… i to nie takiej z gatunku literatury erotycznej… to już lekka przesada. Główna bohaterka jak dla mnie była niewyżyta i wolała snuć dziwne fantazje, zamiast skłonić się ku realnemu życiu.
Do tego Anna, która pojawiła się właściwie znikąd, a całkowicie wywróciła Clarissie w głowie. Według mnie sceny z jej udziałem nie były piękne, zmysłowe czy tym podobne, tylko zwyczajnie niesmaczne. Ale może to tylko moje zdanie. Generalnie nie chce mi się wierzyć, że kobieta około czterdziestoletnia, mężatka, matka dwójki dzieci, gdy tylko oddali się kawałek od domu, zacznie zachowywać się tak nieprzewidywalnie i nagle skłoni się ku… kobietom? Ten wątek nie został dokończony, więc moja opinia nie mogła zostać poszerzona o analizę tego, czy Clarissa poszła po rozum do głowy, czy też nie. Mam jednak skrycie nadzieję, że tak.
Nie uważam także, żeby rekomendacja Nadii Szagdaj: „Dzięki Clarissie każda z nas poczuje się rozgrzeszona!” była tutaj odpowiednia. Przynajmniej ja, gdybym zaczęła wyprawiać podobne brewerie jak Clarissa, nie czułabym się rozgrzeszona, tylko potwornie zawstydzona.
Oczywiście powieść ma również zalety. Czyta się ją dość szybko, a fragmenty o pracy głównej bohaterki są dokładne i przekonujące. Mogłam się dzięki nim dowiedzieć więcej o tym, jak to jest być pracownikiem sporej firmy i jak daleko potrafią sięgać „macki” takich spółek.
Bohaterowie też na pewno nie są szablonowi. Może nie zawsze zachowują się racjonalnie, ale zwyczajności nie można im zarzucić.
Do tego Jack Lauriger umieścił w fabule ciekawe opisy polskich miejscowości, zwłaszcza Warszawy, Wrocławia czy Mikołajek oraz zachowań ich mieszkańców. Tutaj częściowo odnalazłam moją wymarzoną „analizę środowiskową”, jeżeli tak można to określić. W każdym razie miło było poznać opinię kogoś zza granicy na temat miast w naszej ojczyźnie.
Muszę również pochwalić wydawnictwo „Lira” za świetne przygotowanie graficzne i edytorskie książki. Kolorystyka i projekt okładki jak zawsze perfekcyjne. Świetna robota – nic dodać, nic ująć. Oby tak dalej.
Podsumowując, „Clarissa” ma swoje wady, ale ma także zalety. Zachowanie głównej bohaterki akurat niezbyt mi się podobało, ale inne aspekty powieści zasługują na pochwałę. Ciekawa jestem innych dzieł Jacka Laurigera i tego, czy również zostaną one wprowadzone na polski rynek. A autorowi mogę jedynie życzyć powodzenia i dalszego rozwoju.
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu „Lira”.